W czasie wykonywania zawodu adwokata uczestniczyłem w wielu rozprawach rozwodowych podczas których ważnym zagadnieniem była edukacja małoletnich dzieci stron. Na pierwszy plan wysuwały się zawsze kwestie posiadania lub braku czerwonego paska na świadectwie, zarzucania drugiej stronie, że poświęca czas na zabawę z dziećmi, w tym gry wideo, zamiast nauki.
Sam niejednokrotnie mówiłem do dzieci „Najpierw nauka potem zabawa”, czy też „Musicie słuchać nauczyciela”. Skłoniło mnie to do refleksji: Czy to jest normalne, że szkoła od małego uczy rywalizacji, wyścigu o oceny, uzyskania czerwonego paska, bezwzględnego posłuszeństwa. Czy nie jest tak, że szkoła wpaja nam złe wzorce, które potem przenikają jak zaraza do każdego obszaru naszego życia? Jak inaczej wyglądałyby w sądzie sprawy dotyczące dzieci i ich edukacji gdyby szkoła nie wpoiła ich rodzicom niewłaściwych wzorców.
Czarę goryczy przelała dyskusja, która miała miejsce na Twitterze, gdzie pewien prokurator traktował sprawy sądowe jako pole do rywalizacji z adwokatami
Moim zdaniem to także efekt złej edukacji.
Na szczęście nie jesteśmy w tych sprawach osamotnieni. Są specjaliści, którzy zajmują się tym zagadnieniem, szukając odpowiedzi na pytanie jak powinna wyglądać nauka w szkole. Jedną z takich osób jest Pan dr Krzysztof M. Maj adiunkt w Katedrze Technologii Informacyjnych i Mediów Wydziału Humanistycznego Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie; groznawca, teoretyk narracji fantastycznych i światotwórczych. Pan doktor wyraził zgodę na udzielenie odpowiedzi na kilka pytań z czego ochoczo skorzystałem.
Andrzej Bałaga: Panie doktorze, czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że edukacja w szkole, począwszy od szkoły podstawowej jest nieprawidłowa? I teraz dopytam jak adwokat, proszę o uzasadnienie.
Odpowiadając twierdząco, popełniłbym ten błąd, za którego nagminne popełnianie staram się piętnować szkolną heurezę. Otóż problem edukacji polega na tym, że przekazuje gotowe odpowiedzi, niezależnie od tego, czy dotyczą one okoliczności erupcji wulkanów, czy interpretacji „Trenów” Kochanowskiego (które wedle jednej z hipotez literaturoznawczych nie były bynajmniej pisane ad hoc w żadnym szczerym porywie rozpaczy) i odziera naukę z tego, co w niej najpiękniejsze: tajemnicy i nieoczywistości. Dlaczego Neil deGrasse Tyson potrafi jednać sobie słuchaczy z wprawą i charyzmą starogreckiego aojdy, a nauczyciel fizyki wybiera tłuczenie wzorów na tablicy i jeszcze nie pozwala ich wyprowadzić? Odpowiedź tkwi w tym, że szkolnictwo jest centralnie zarządzane w sposób, który doprowadza do upadku wszystkie gospodarki sterowane centralnie (obecnie mamy okazję obserwować to na przykładzie tąpnięcia na rynku nieruchomości i rozwoju kolei wysoki prędkości w Chinach) – żąda efektów, rosnących słupków i uspokajających danych. Nauka tymczasem jest procesem i wszelkie próby jej parametryzacji i algorytmizacji zawsze się będą odbywać kosztem jednostek. Szkolnictwo ratują już tylko ludzie: nauczyciele pełni pasji, którzy z narażeniem karier działają wbrew systemowi w zasadzie w ramach czegoś, co przypomina tajne komplety lub uniwersytety latające, bo doskonale wiedzą, że wiąże się z tym ryzyko nieprzygotowania do schematycznych egzaminów układanych przez urzędników z myślą o windowaniu słupków zdawalności lub niezdawalności. Obecnie panuje narracja, że edukacja upada a młodzież jest wypaczana przez elektronikę, internet i smartfony, więc to też ma odzwierciedlać matura z języka ojczystego. Ta zaś musztruje ludzi ze znajomości historycznoliterackich ramotek, miast trenować ich w sztuce słowa i przygotowywać do funkcjonowania w świecie, gdzie znajomość języka przydaje się w 9 na 10 przypadków, a znajomość Kochanowskiego – w 1 na 10 przypadków.
Dziś otrzymałem na mojej uczelni (której nie przestaję cenić za to, że przygarnęła mnie mimo że zajmuję się światami, których nie ma, czymś więc, co teoretycznie powinno skrajnie mierzić stąpających twardo po gruncie naukowców) raport z programu tutoringowego, uruchomionego pod auspicjami prof. Jacka Tarasiuka z programu IDUB (Inicjatywa Doskonałości: Uczelnia Badawcza). Wie Pan, jaki odsetek uczestników programu tutoringu ocenił tę metodę indywidualnej pracy wykładowcy ze studentem (nieskodyfikowaną, nieregulowaną sylabusami, nieobostrzoną ministerialnymi wytycznymi) jako, nomen omen, doskonałą i domagał się jej wprowadzania w innych obszarach edukacji uniwersyteckiej? Otóż 100%. Fascynujące, myślałem, że jakość kształcenia zaprowadza się, wprowadzając w życie dokument „Usprawnienie jakości kształcenia” i przerzucając na wykładowców obowiązek uzupełniania kart ze sparametryzowanymi wyznacznikami treści kształcenia, oczywiście zakodowanymi w stosownie kryptyczny sposób w kolejnym systemie do zarządzania przepływem dokumentów. Ironizuję, ale tak właśnie wprowadza się zmiany w szkole. Rację więc mają i uczniowie, mający serdecznie dość nauczycieli jako nolens volens przedstawicieli tej chorej machiny przymusu i nadzoru, i nauczyciele, uwikłani w nią przecież w równy sposób. I niestety wskutek tego często wyżywający swą frustrację na uczniach. I to już nie ma żadnego usprawiedliwienia, bo w odróżnieniu od uczniów, im się nędznie, bo nędznie – ale jednak za znoszenie tej urzędniczej dyktatury płaci.
Andrzej Bałaga: Czy są możliwe systemowe zmiany aby szkolnictwo w Polsce uległo zmianie? Czy dysponujemy przykładami innych krajów gdzie zmiany okazały się pozytywne. Istnieje bowiem obawa, że bez odniesienia do przykładów propagatorzy starych zasad tak łatwo nie ulegną.
Zwykle przywołuje się w takich sytuacjach scenariusz skandynawski i singapurski, ale bez zrozumienia tego, co legło u ich podstaw. W Singapurze postawiono na gigantyczne nakłady finansowe na naukę w ogólności i finansowanie eksperymentalnych i kosztownych programów edukacyjnych. W krajach Skandynawskich, w szczególności w Finlandii, ale także i – z mojej perspektywy niestety – w szkolnictwie prywatnym wielu krajów od Szwajcarii po Wielką Brytanię stosuje się wszelkie metody indywidualizacji kształcenia i odciążania programów nauczania. W Finlandii czy Norwegii nie do pomyślenia jest obciążanie uczniów pracami domowymi nawet w takim stopniu, który u nas uchodziłby za lekki, a w Wielkiej Brytanii stawia się silny nacisk na pisanie esejów, wyszedłszy ze słusznego założenia, że sztukę argumentacji musi opanować nie tylko biznesmen, astrofizyk i dziennikarz, ale każdy obywatel, oczywiście tak długo, jak długo chcemy funkcjonować w prosperującej demokracji. To już kilka elementów, których wdrożenie w Polsce wydaje się niemal niemożliwe i bynajmniej nie mówię o aspekcie finansowym. Sam pomysł niezadawania zadań domowych, niewpisywania ocen (polskie prawo oświatowe – o czym mówię z lękiem, bom w tej materii nieobyty tak, jak P. T. Rozmówca – precyzuje, że uczeń ma otrzymywać informację zwrotną o postępach w procesie kształcenia, ale nie wymusza ani wystawiania ocen cząstkowych, ani obliczania z ich średniej, o czym głośno mówi w Polsce Stowarzyszenie Umarłych Statutów) czy likwidacji części egzaminów budzi reakcje tak histeryczne, że przyzwyczaiłem się już do tego, iż mogę o tego rodzaju pomysłach swobodnie mówić wyłącznie na YouTubie. Bo niestety jestem zwolennikiem kontrowersyjnej tezy, że zmiany w oświacie blokuje nie ten czy inny minister lub rząd, a duża część środowiska pedagogicznego, trwającego w stagnacji i splendid isolation od zmieniającego się dynamicznie świata (czego objawem w skali mikro jest zabieranie uczniom smartfonów, a w skali makro – traktowanie w XXI wieku podręcznika bez przypisów i bibliografii jako rzeczowego źródła wiedzy w czasach fake newsów i postprawdy). W wielu przypadkach o wiele łatwiej jest zrzucić całą winę na biurokrację, od której napiętnowania sam wszakże zacząłem swe odpowiedzi w naszej rozmowie, niż na nasz kynizm – czyli specyficzną chęć równoczesnego narzekania na system oraz biernego zgadzania się na to, by zabierał kolejne z naszych wolności. Poznałem ten termin ze świetnej książki Mikołaja Marceli o „Patoposłuszeństwie”.
Andrzej Bałaga: Rozwijając poprzednie pytanie, w wielu swoich wypowiedziach stwierdzał Pan, że nie powinno być w szkole ocen. Czy Pana zdaniem właśnie oceny powodują, że od początku zostajemy wpędzeni w rywalizację, a także, że dążenie do „czerwonego paska” zastępuje uzyskanie wiedzy? Co może zastąpić oceny?
Informacja zwrotna. Może być w formie opisowej, bo wtedy zostaje utrwalona na potrzeby wewnętrznej dokumentacji i zewnętrznego audytu (który w szkolnictwie i niższym, i wyższym prawie nie istnieje, ale to temat do innej rozmowy), ale osobiście zdarza mi się ją dawać w postaci ustnej. Ja nie rozumiem na przykład, co to znaczy, że mój tekst w bardzo uznanym czasopiśmie naukowym ma 70 punktów, a tekst kolegi, który nawiasem mówiąc mogę uznać za głupawy po lekturze, 140 punktów i ergo, tekst rzeczony będzie uznany za lepszy od mojego. A ja w dalszym ciągu nie wiem, co oznaczało moje 70 punktów. Podobnie jest z ocenami. Poza lękiem, że nie będzie piątki czy – po akademickiemu – 5.0 lub zaliczenia, oceny nie spełniają absolutnie żadnej funkcji poza tymi najgorszymi. Pan Mecenas wspomniał o tej segregacyjnej, która wspomaga w nas rywalizację. Zabawne, że przy całej panicznej niechęci szkolnictwa do gier wideo, pożycza ono sobie mechanizmy grywalizacji (gamification) charakterystyczne dla najbardziej uzależniających tytułów, w niektórych krajach (np. w Holandii) zakazanych prawnie z uwagi na ryzyko propagowania hazardu. Z absolutnym przerażeniem przeczytałem o aplikacji „Gra o dyplom” na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu (https://www.wfins.umk.pl/student/aplikacja-gra-o-dyplom-zpu-ii/), która całkiem serio proponuje studentom zdobywanie osiągnięć i odznak w jakimś chorym rankingu postępów w pisaniu pracy dyplomowej. Wirus rywalizacji, oceniania i walki o czerwony pasek jest groźny nie tylko dlatego, że szkodzi szkolnictwu, ale precyzyjnie dlatego, że przenosi się na inne sfery życia, infekując toksycznych managerów w korporacjach, urzędników wszystkich szczebli, kadry zarządzające i wszystkich tych, którzy niebezpośrednio przyczyniają się do drastycznego wzrostu przypadków frustracji a w najgorszym przypadku depresji wśród pracowników. Dziś mogę powiedzieć, że wypalenie zawodowe zaczęło się u mnie w liceum. Przy pracy na cały etat na uczelni, gościnnych wykładach na innej i równie pełnoetatowej działalności we własnej firmie i na YouTubie, wciąż czuję mniejsze zmęczenie niż w trakcie studiów magisterskich i doktoranckich. To nie jest normalne. A przyczyną mojego gigantycznego zmęczenia i stresu było to, że żeby mieć komplet stypendiów konieczny do przeżycia i utrzymania się w Krakowie, musiałem pracować tak, że nie miałem możliwości pójścia do jakiejkolwiek pracy zawodowej i nagrzmociłem dorobek publikacyjny i naukowy taki, że koleżanki i koledzy z Oksfordu i Sorbony patrzyli na mnie jak na idiotę, z ich wymogiem JEDNEJ publikacji do pomyślnego zatrudnienia na uczelni. Mógłbym więc tylko szyderczo powiedzieć, że polska szkoła świetnie do tego przygotowuje, co wiem z autopsji. Miałem zawsze najwyższą średnią, miedzy 5.0 a 6.0, zawsze czerwony pasek i zawsze najwyższe osiągnięcia. Dziś coraz częściej myślę: i co z tego? A gdy mam gorszy dzień, dochodzi jeszcze jedna natrętna myśl: może bym się po studiach nie nabawił ciężkiej depresji i paru innych chorób, o których mówić nie przystoi, bo mój organizm nie byłby nauczony znoszenia w pokorze czegoś, czego znosić nie powinien?
Osobiście, ponieważ też funkcjonuję w systemie oceniania, rozwiązuję to polubownie następująco. Na pierwszych zajęciach uprzedzam studentów, że u mnie nie liczą się cyferki, tylko ocena opisowa lub ustna. To na nią czekają i to ona najwięcej daje. Są przypadki szkół, w których z ocen zrezygnowano całkowicie i przełożyło się to na takie same lub wyższe wyniki z matur. Jakikolwiek masowy odwrót od oceniania wymagałby jednak, jak widać, zmian nie tylko w szkolnictwie, lecz także w biznesie, korporacjach oraz na wielu szczeblach zarządczych państwa i to równocześnie. Stąd też jedyne rozwiązanie, jakie widzę, to nagłaśnianie złych reperkusji oceniania wszędzie, gdzie tylko to możliwe, bo niestety przykłady pozytywne się do opinii publicznej nie przebijają.
Andrzej Bałaga: Tak jak wspominałem w naszej rozmowie przed wywiadem, na sali sądowej często słyszymy wyrzuty stron, że dzieci się bawią a nie uczą. Czy Pana zdaniem dzieci po przyjściu ze szkoły powinny zasiadać do zadań domowych? I może to trywialne pytanie, ale od pewnych dosłowności musimy zacząć zmiany: Czy zabawa ma walory edukacyjne?
Był taki wybitny znawca języków na uniwersytecie Oksfordzkim, który po godzinach trwonił czas, wymyślając rzeczy, których nie ma. Począwszy od całych rodzin sztucznych języków (czyli tzw. ksenojęzyków, dziś cieszących się zainteresowaniem producentów wysokobudżetowych seriali, co pokazał przypadek języka dothraki i HBO), a skończywszy na starannie odmalowanej pod względem historycznym, ekonomicznym, geopolitycznym i topograficznym allotopii, a więc innym świecie. Mowa oczywiście o takim mało znanym pisarzu jak John R. R. Tolkien. Rzekłbym, że jest to najlepsze świadectwo tego, jak bardzo produktywna kreatywnie i intelektualnie jest zabawa, której tak histerycznie nam się odmawia. Pamiętam, jak rozmawiałem kiedyś w obecności zarządu dużej zagranicznej korporacji i strzeliłem złośliwą uwagą, że Henry Ford obiecywał nam czterodniowy okres pracy, więc ten cały postęp technologiczny, o którym mówił przed chwilą pan prezes, przełoży się, rozumiem, na wdrożenie marzeń fordystów od kolejnego tygodnia. Szef korporacji zaśmiał się aż zbyt szczerze. Jasne jest bowiem, że karmi się nas wizją piątunia, weekendu i płatnych wakacji przez tydzień po to, byśmy funkcjonowali jak najmniej zdrowo. Czyli, pardon my French, zapieprzali dzień po dniu po to tylko, by ciężko zarobioną krwawicę upuścić z żył w trakcie wakacji all inclusive w miejscu, na które absolutnie nas nie stać, dlatego wzięliśmy jeszcze dodatkowo kredyt do spłacania go przez kolejny rok na wyższym stanowisku z jeszcze większym zakresem obowiązków. Ironizuję, jak zawsze, ale po to, by pokazać, jak bardzo zgodziliśmy się na wyrugowanie czasu odpoczynku i zabawy z życia. W staropolszczyźnie czasownik „zabawiać się” miał takie samo znaczenie, jak dzisiejsze „to entertain a thought” angielskie, bliższe obecnemu „zajmowaniu się czymś”. Dziś rodzice do dziecka powiedzą prędzej „zajmij się sobą” (chciałbym, by tak nie mówili), zamiast wspólnie siąść do zabawy i znormalizować sytuację, w której dorosły, cóż, właśnie bawi się. Ja mam takie szczęście, że duża część mojej zabawy przekłada się na pracę – ale też, brutalnie powiem, ciężko sobie na to zapracowałem. A wiem, że niewiele trzeba, by ludzie właśnie nie musieli na taki przywilej zapracowywać ciężką harówką, bo jest to jeden z benefitów, jaki powinniśmy wszyscy czerpać z postępu technologicznego.
Wiem, bardzo się rozgaduję, ale chciałbym powiedzieć coś, co może być ważne dla wielu osób, nie tylko zainteresowanych edukacją. Dlaczego jest tak, że tak łatwo przychodzi nam bezrefleksyjna rozrywka? Albo popadanie w przesadę w postaci wielogodzinnych sesji przeglądania serwisów streamingowych? Albo zasiadywanie się przed komputerem? Albo prokrastynowanie i ciągłe odkładanie wszystkiego, co nam tak ciąży, na zaś? Nie przypadkiem dlatego, że jesteśmy na ustawicznym głodzie odpoczynku? Gdybym przez 10 miesięcy nie mógł zjeść ulubionego deseru, zaręczam, że pierwszego dnia 11 miesiąca wydałbym połowę wypłaty tylko po to, by móc się nim nażreć, nawet gdybym potem miał sobie to wyrzucać. Ale zaraz – przecież my właśnie to robimy! Wyrzucamy sobie, że odpoczywamy, że bawimy się w czasie, w którym moglibyśmy zrobić coś produktywnego, nawet nie orientując się, że powtarzamy nieumyślnie tezy protestanckiej etyki pracy, opisane świetnie przez Maxa Webera w „Etyce protestanckiej i duchu kapitalizmu”. Nie ma tymczasem bardziej produktywnej rzeczy nad inwestycję w dobrze pomyślany wypoczynek, ale to możemy robić wtedy, kiedy będziemy mieć dobrze pomyślany balans pracy, wypoczynku i jeszcze czasu na życie rodzinne i samorozwój. Nie jest to możliwe przy harówce, do której zmusza nas system, jakiego przywykliśmy nie kwestionować, bo okazał się jedyną alternatywą dla chorej totalitarnej opresji, z której z takim trudem wyszliśmy po 1989 roku. Tak, mówię o kapitalizmie. I nie, nie mówię, że należy go zlikwidować – podobnie jak nie mówię, że należy zlikwidować obiektywne dobrodziejstwo, którym jest polska nieodpłatna edukacja publiczna. Ale jedno i drugie należy nie tyle zreformować, ile radykalnie przeformułować u samych intelektualnych i myślowych podstaw. To też przyświeca mi w moich złośliwych i krytycznych vlogach na YouTubie: chcę denerwować i wytrącać z intelektualnej stagnacji, bełtać w głowach i nadkruszać fundamenty gmachu, którego kolejne piętra zaczynają im już zanadto ciążyć. Swoim studentom bowiem jeszcze zdążę bezpośrednio pomóc, ale naprawdę chciałbym, by moja rola nie ograniczała się tylko do ich grona. Dlatego też dziękuję przeserdecznie za okazję podzielenia się na tych łamach swoimi chaotycznymi przemyśleniami!
Jak widzicie, jest to temat rzeka. Aby rozszerzyć swoją wiedzę w tym temacie zachęcam do odwiedzenia strony Pana doktora na kanale YouTube gdzie znajdziecie nagrania dotyczące min. edukacji, a także, mam nadzieję, zobaczycie, że gry wideo nie są takie straszne jak je malują:
Andrzej Bałaga
adwokat